15-24 czerwiec 2007, Ilustrowane fotkami fragmenty rajdowej kroniki. Tekst Ewa Formicka, zdjęcia Hanna Houszka, Ewa Formicka
Jubileuszowy VI Rajd poprowadził Marek, a wozami powozili Waldek i Staszek. Staszek po raz 6-ty, a Waldek i. Marek byli z nami po raz 3-ci. Zjechali kowboje w osobach: Heniu - szeryf, Renia i Andrzej, Staszka i Włodek, Ewa Formisia, medialny Jurek - po raz 6-ty, Ania Zgaga po raz 5-ty, Marycha, Hania Warszawianka po raz 4-ty, Jola, Majka, Dorota po raz 3-ci, Andrzejek - po raz 2-gi, Ewa Gdańszczanka , pieprzony Sławek - po raz 1-szy. Sławek zyskał tą ksywę dlatego, że na każdy posiłek zjawiał się z torebeczką pieprzu, jako że wszelakie strawy bez pieprzu były przez niego nieprzyswajalne. Wszelkie inne analogie związane z tym pseudonimem są bezpodstawne.
Czekały na nas znajome konie: Polana, Wetlina, Platyna, Pszczelina Pi-Pi, Oriel, oraz nowe: Werwa i Lutnia. Salonkę ciągnęły Matylda i nowa Etna, a helkę Malwa i Wojtek. Wszyscy byliśmy zakwaterowani w Odrzechowej, a karmiła nas, jak zwykle za obficie, Grażynka. W sobotę starym obyczajem, dla rozruszania kości i okiełznania szoku tlenowego, odbyła się wyprawa do Rudawki Rymanowskiej na piwo. Rajd zaczął się 'jak należy', gdyż w trakcie forsowania Wisłoka 3 konie położyły się w wodzie, a Ewcia Gdańszczanka rozstała się nawet ze swoim wierzchowcem, co jednogłośnie uznano za upadek - na wszelki wypadek, gdyby nie było innych. Ale były. Sarna wyskakując spod kopyt spowodowała prawdziwą 'glebę', a zdarzyło się to Majce. Tym sposobem najważniejszy rajdowy rytuał został odfajkowany.
Niedziela to wyprawa na Polany Surowicze, a trasą była znana, nieprzebyta dżungla, którą w zeszłym roku wracaliśmy. To wielkie przeżycie, a sforsowanie góry Polańskiej i widoki z niej osładzają wszelkie niedole i stresy.
Na miejscu zastaliśmy nowiutki barak, na zgliszczach spalonego 2 lata temu starego. Jeszcze pachniał świeżością, a ostatnie stuki-puki młotkiem miały miejsce dzień wcześniej. Barak został wykonany w stylu poprzedniego, tyle tylko, że zyskał kilka małoosobowych kajut spalnych, zamiast dawniejszych dwóch dużych, wspólnych sal.
Poza tym wszystko inne na Polanach było przyjemnie swojskie - długowłosy Zbyszek z psem Cyganem, grasujące po horyzont bizony, gołąbki Grażynki, młode ogierki hasające beztrosko dookoła, szybujący nad głowami ten sam (na pewno) orlik krzykliwy. Co prawda Zbyszek twierdził, że to orzeł, ale interpretacja jest dowolna. Żmije zeszły tego roku niżej, bo Staszka doznała spotkania III stopnia nad strumieniem, a nie w wysoko rosnących poziomkach, ale i pod tym względem było swojsko, co to by były za Polany bez żmij. I tym razem nikt od nich nie ucierpiał.
Na poniedziałek zapowiedziano śniadanie eleganckie, bo czekała nas pewna ważna uroczystość. Jak zwykle atrakcje wymyśliła rajdowa 'wymyślaczka' Renia przy współudziale 'wymyślaczki' Zgagi. Nakryły stół przywiezionymi obrusami i polnymi kwiatami, znalazło się wino, a wszyscy jak jeden mąż wynurzyli się ze swoich kanciap w strojach bardzo organizacyjnych. Dziewczyny w białych gorsetach, falbankach i krynolinach, a także nowych kapeluszach, zakupionych przez Zgagę. Chłopcy w obowiązkowych już long-johnach.
Po napełnieniu brzuchów odbyło się uroczyste przemówienie szeryfa na okoliczność otwarcia nowego Hiltona, przecięcie wstęgi i wręczenie Zbyszkowi niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania obiektu akcesoriów.
Była to piękna naftowa lampa z kompletem świeczek, zapas kolorowego, pachnącego papieru toaletowego w kwiatki, karty w metalowym pudełku na długie wieczory, termometr, oraz obraz na ścianę. Obrazem były nasze zdjęcia z różnych czasów w gustownej ramce, z podpisami całej grupy. Było przy tym kupę śmiechu, a że nie śpieszyło się nam specjalnie, więc spędziliśmy fajne przedpołudnie na Polanach Surowiczych, przy pięknej pogodzie i w świetnych nastrojach.
W końcu jednak dosiedliśmy nasze rumaki i ruszyliśmy w trasę. Celem był Lipowiec, łącznie 4 godziny jazdy. Zmiana jeźdźców oczywiście w barze w Posadzie Jaśliskiej na piwie. Jazda przez słynny Biskupi Łan to zawsze wielka przyjemność, jednak w tym roku ze zgrozą ujrzeliśmy większość tego obszaru w stanie zaorania. Różne wersje na ten temat usłyszeliśmy, a to UNIA coś zamieszała, a to był to jedyny sposób na wypłoszenie moto-crossowców. Ale co tam, fakt był taki, że bezkres kwiatów i rutynowy teren do galopów przestał istnieć Na szczęście coś tam jeszcze z łąk zostało, więc galop się ostatecznie odbył. Bez tego wyprawa do Posady była trudna do wyobrażenia.
W Lipowcu było trochę zamieszania z pokojami, gdyż liczyliśmy na same 'dwójki', jak to ostatnio bywało, a tu zastaliśmy pewne zmiany w konstrukcji budynku, który był po remoncie. Ale w końcu każdy znalazł łóżko i pognaliśmy na obiad.
Najedliśmy się ponad wszelką miarę i poszliśmy na pokoje tyć. Staszka wymyśliła podwieczorek w postaci grzańca, więc jak już trochę przytyliśmy polegując i trawiąc, spotkaliśmy się na tarasie przy wielkim garze pełnym grzanego wina z przyprawami i raczyliśmy się nim do woli. Wino zostało zakupione za pieniądze znalezione, na pewno i tym razem Św. Antoni maczał w tym palce.
Celem były Stasianie u stóp góry Piotruś. Trasa konna wiodła przez wilgotny las jodłowo-bukowy, dziki i mało uczęszczany, pełen błotnistych, śliskich zjazdów i miejsc podmokłych porośniętych niezapominajkami. Pod koniec zaliczyliśmy dość ekstremalny zjazd po pionowym leśnym stoku, który następna grupa pokona później pod górę. Trasa liczyła ok. 2 godziny dla każdej grupy.
Na polu biwakowym zastaliśmy Marysię - prezesową, a wraz z nią żurnalistów z Radia Rzeszów i Dziennika Polskiego, którzy polowali na naszą grupę i którym szeryf i Staszka udzielili wywiadu. Pytali kim jesteśmy, czym się zajmujemy i dlaczego Beskid Niski. Także czy świat wygląda lepiej z końskiego grzbietu, co jest przecież oczywiste.
W środę ruszyliśmy do Waldiego, czyli do Dołżycy. I grupa konna ruszyła poprzez modrzewiowy bank genów na górę Kamień, pokonując błotnisty, stromy podjazd, a także liczne strumienie, które pojawiły się w lesie po ulewie.
Ścieżka graniczna ze Słowacją wiodła przestronnym lasem bukowym, a po drodze mijaliśmy liczne cmentarze wojenne z I wojny światowej, rosyjskie i austriackie. Trasę urozmaicały szpalery jeżyn, jodły, świerka, a w końcu olchy, co wróżyło powrót w niższe rejony górskie. Pojawiły się prześwity i widoki na bujne łąki, a jak łąki, to oczywiście kłus i galop. Maruś nie oszczędzał nas w tym roku, jak już był galop, to do dechy. Przewietrzyliśmy się więc trochę i wkrótce zaczął się zjazd do Jasiela. - z przepiękną panoramą, wśród zarastających łąk i nieprawdopodobnych łanów dzikich storczyków.
W Komańczy zaparkowaliśmy pod spaloną cerkwią i poszliśmy popatrzeć na pogorzelisko. O spaleniu się cerkwi co niektórzy usłyszeli z telewizji Byliśmy tu zeszłego roku i jeszcze wcześniej, zachwycaliśmy się tym 500-letnim zabytkiem słuchając opowieści popa i robiąc zdjęcia. Aż tu nagle zeszłej jesieni jak grom z jasnego nieba poszła wieść, że cerkiew spaliła się z niewiadomych przyczyn. Nic nie zdołano uratować, ani jednej ikony. Została dzwonnica nad brama i zwęglony fundament. Widok był bardzo przygnębiający.
We czwartek ruszyliśmy poprzez Tokarnię z powrotem na Polany Surowicze. Kto jeszcze nie był na Tokarni, obstalował I zmianę. Tokarnia to najwyższy szczyt masywu Bukowicy z pięknymi i dalekimi panoramami, a zasłynął tym, że na II rajdzie pokonywaliśmy go w oberwaniu chmury trwającym bez przerwy przez 2,5 godziny. Przemokliśmy wtedy do jąder komórkowych, a życie uratowała nam gorzałka Staszki i Włodka, którą przypadkiem odkryli potem na wozie. Oczywiście nic na Tokarni nie widzieliśmy, więc na drugi rok każdy chciał jechać na I zmianie i były o to tęgie targi. Za I razem widzieliśmy w tym rejonie jelenia - olbrzyma z imponującym porożem, tym razem również ogromny król lasu pokazał się kowbojom - na pewno był to ten sam król.
Jechaliśmy przestronnym, młodym lasem bukowym, potem wjechaliśmy w las stary i ponury. Wszędzie pełno było wiatrołomów, ogromnych i butwiejących, przedzieraliśmy się przez nie z mozołem. Były też strome zjazdy, jeden niezwykle karkołomny. Dojechaliśmy do rezerwatu 'Bukowica', który minęliśmy bokiem., posuwając się przez jakiś czas wzdłuż szpaleru starych jodeł. Zjechaliśmy do leśniczówki Darów i wkrótce znanymi łąkami, przeprawiając się parę razy przez Wisłok i jego dopływy, kłusując i galopując, dojechaliśmy do Polan. Przed samą bazą najechaliśmy odłam stada bizonów, które odłączyły się od reszty i zwiedzały świat na własną rękę. Marek zagonił towarzystwo na swoje miejsce.
Wieczorem zapłonęło jak zwykle ognisko, przyjechało z wizyta prezesostwo. Na deser po szaszłykach z grilla mieliśmy wspaniały koncert w wykonaniu długowłosego Zbyszka, naszego Marka i ich kolegi, który dojechał po południu. Chłopcy grali na gitarach i śpiewali nowe, nie znane nam piosenki, wiele ponoć własnego autorstwa. Słuchaliśmy z wielką przyjemnością, podziwiając nieznane talenty naszych współtowarzyszy, chłopcy mile nas zaskoczyli. Był to uroczy wieczór
W piątek byczyliśmy się cały dzień. Było spóźnione śniadanie, oczywiście w strojach organizacyjnych.
Ponieważ był właśnie koniec roku szkolnego, a z nami rajdował jeden wagarowicz, postanowiono wręczyć mu odnośną cenzurkę, adekwatną do sytuacji. Po śniadaniu część ludzi poszła spacerkiem nad Wisłok popływać, część na zbiór kwiatów na wieczorne wianki. Szeryf zarządził, że wianki będziemy obchodzić w piątek, mimo, że naprawdę wypadają w sobotę. Polany to zdecydowanie lepsze do tego miejsce, a przede wszystkim musi być rzeka płynąca do morza, bo przecież to jest kwintesencja obrzędu. Ogołociliśmy więc okolicę z kwiatów, po czym zalegliśmy na trawie w oczekiwaniu na obiad, gapiąc się na ewolucje czarnego bociana szybującego nad naszymi głowami, z uporem maniaka nie dającego się sfotografować.
W niezmiennym liczbowo składzie wyruszyliśmy po obiedzie do 'Kufelka' na piwo, bo wspaniały Grażynkowy obiad pilnie wymagał potraktowania go tymże trunkiem. Na dziurawym Biskupim Łanie mały wóz rozleciał się w 'drebiezgi', więc pozostawiliśmy go w szczerym polu wraz ze Staszkiem i podróżowaliśmy dalej.
W 'Kufelku' popiliśmy piwa, najedliśmy się lodów, a w drodze powrotnej dopiliśmy żołądkową i soplicą.
W tym nastroju dotrwaliśmy do wiankowej kolacji, która niestety przeniosła się od ogniska do świetlicy, bo zwykłym już obyczajem wieczorem przyszła nawałnica i burza z piorunami. Wcinaliśmy smażoną rybę i chleb ze smalcem, popijaliśmy czym się dało i wkrótce zaczęły się śpiewy. A śpiewy tego wieczoru popłynęły wartko i huczały jak dzwon. Lecieliśmy ze śpiewnika po kolei, a Hilton trzeszczał w posadach. Były nawet występy solo. Niestety, nie dało się puścić wianków do rzeki, bo lało jak z cebra i trudno było nosa wyściubić. Nie wypadało nic innego, jak poczekać z tym ceremoniałem do rana, co też zrobiliśmy.
W sobotę zaraz po śniadaniu udaliśmy się nad rzekę dokończyć świętojańskie obrzędy. Rzeka przybrała po ulewie i płynęła wartko. Każdy rzucił swój wianek, może z jakimś życzeniem. Popłynęły grzecznie, jak obyczaj każe. Pierwszy raz popłynęły, zawsze był z tym jakiś problem. Więc nie ma wątpliwości, że każdego czeka szczęście.
Po chwilowym szoku zaczęliśmy się ewakuować, sprawdzając w międzyczasie, czy kości całe. Na szczęście nikt specjalnie nie ucierpiał, więc chłopcy jakoś wóz postawili i pojechaliśmy dalej. Mały wóz, nadwyrężony już wcześniej, także doznał uszczerbku swojej konstrukcji. Dojechał jeszcze do Wisłoka i rozleciał się ostatecznie.
Jakiś czas trwały debaty co zrobić, w końcu postanowiono wóz zostawić, a Staszek miał do celu dojechać wierzchem na koniach wozowych, na jednym siedząc na oklep, a drugiego prowadząc. Do tego przedsięwzięcia trzeba było zmienić konie w dużym wozie, bo dużo-wozowe nadawały się do jazdy wierzchem, a mało-wozowe nie wiadomo. Po dokonaniu tych czynności ruszyliśmy dalej.
Tym sposobem dojechaliśmy do celu, a nasz kolejny jubileuszowy rajd dobiegł końca. Wróciliśmy pełni wrażeń, usatysfakcjonowani i dumni z siebie. Marek jak zwykle fantastycznie poprowadził nas po bezdrożach Beskidu Niskiego, koniki spisały się dzielnie, chłopcy wozowi wywiązali się jak należy. A że wóz się wywalił - no cóż, rajd to nie zabawa, nikt nie mówił, że będzie łatwo. O czym byśmy opowiadali rodzinie i znajomym. Może wnukom?
Hania Houłszka, autor więszości zdjęć